HISTORIA 21-30 ... 21.Wspomnienia Kazimierza Ziemianka
21. Wspomnienia Kazimierza Ziemianka do góry Listopad jest miesiącem, gdy wspominamy zmarłych. Członkowie redakcji wybrali się na łukciański cmentarz, aby odwiedzić groby Władysławy Ziemianek z domu Bielak ur. 1. 06. 1921 r. i zmarłej 30. 01. 1995 roku oraz Kazimierza Ziemianka ur. 2. 12. 1923 r. zm. 30. 01. 2010 r. Odwiedziliśmy grób p. Kazimierza przede wszystkim z tego względu, że napisał on niezwykle ciekawe wspomnienia o swoim długim życiu. Są one zamieszczone w książce Jana Dąbrowskiego „Siedem wieków Łukty, 600-lecie kościoła, 50-lecie parafii Matki Boskiej Częstochowskiej”. Przekazał on je autorowi w marcu 2007 roku. Inne powody naszych odwiedzin podane są w komentarzach zamieszczonych poniżej owych fragmentów wspomnień.
Urodziłem się 2 grudnia w 1923 roku jako pierwsze dziecko w rodzinie Franciszka i Kazimiery z domu Linder, we wsi Nowy Majdan, gmina Wojsławice, powiat Chełm, województwo lubelskie. Będąc słabego zdrowia, ochrzczony zostałem dwa dni później W kościele rzymsko-katolickim pod wezwaniem św. Trójcy w Wojsławicach. Rodzicami chrzestnymi byli Władysław Bogusiewicz i Helena Majkutewicz, mieszkańcy tej samej wsi. Pierwsze sześć klas szkoły podstawowej ukończyłem W Nowym Majdanie, a siódmą klasę w Wojsławicach, W czerwcu 1937 roku. Wojsławice były długą na 3 km wsią, w której mieszkało wielu Żydów, znajdował się tam kościół, synagoga i cerkiew prawosławna. Na 35 uczniów klasy siódmej przypadało 28 uczennic wyznania mojżeszowego, trójka Polaków i czworo prawosławnych. Nie było między nami żadnych antagonizmów. Nasz polonista, który był synem organisty, nie potrafił zapanować nad klasą. Czy będzie wreszcie spokój? - zapytał, gdy po powrocie z przerwy hałasowaliśmy. Nu, ja już panu pozwalam uczyć - odparła dziewczyna o imieniu Ryfka, mająca największy mir w klasie. Nasz nauczyciel strasznie się zdenerwował: - Moja noga więcej u was nie postanie! - krzyknął, trzasnął drzwiami i wyszedł. Obniżył nam wszystkim oceny z języka polskiego. Miałem czworo rodzeństwa - Franciszkę ur. 1927 r., Bolesława 1930, Weronikę 1935 i Zygmunta 1937. 2 maja 1937 roku rodzice moi wyjechali z moim rodzeństwem na Wołyń, do kolonii Turówka nad Bugiem, gmina Korytnica, powiat Kazimierz Wołyński. Ja chwilowo zostałem w Wojsławicach, aby dokończyć szkołę. Po ukończeniu przeze mnie szkoły ojciec przyszedł zabrać mnie i jałówkę na nowe miejsce. Szliśmy 45 kilometrów piechotą. Przez Bug przeprawiliśmy się promem w Horodle. Ojciec kupił na nowym miejscu gospodarstwo za 4250 złotych kredytu, który miał spłacać do 1942 roku. Gdy zabrakło na ratę, sprzedał konia angloaraba i jałówkę. Pozostała nam tylko krowa, nie było więc czym obrabiać ziemi. Kosztowało nas to bardzo dużo trudu, aby obsiać pola. Na szczęście na pszenno- buraczanych polach zbiory okazały się znakomite i po sprzedaży nadwyżki zbóż ojciec znowu kupił konia. Pomagałem przez cały czas na gospodarstwie - orałem, kosiłem kosą zboża na polach i trawę na łąkach. 14 sierpnia 1939 roku sąsiad przyniósł ojcu kartę mobilizacyjna. 30 sierpnia, na dwa dni przed wybuchem wojny, ojciec pożegnał się z nami i tego samego dnia, wcielony do Armii Kraków, znalazł się 6 km od przedwojennej granicy, blisko Śląska (jego niemieckiej części). Gdy wojsko polskie zaczęło się cofać przez Łańcut do Zaleszczyk, ojciec był woźnicą na wozie, którym wieziono kasę jego kompanii. Przed Zaleszczykami Sowieci odcięli dostęp do granicy i przewieźli wszystkich żołnierzy do obozu Szepietówka, przy trasie Lwów - Kijów. Ojciec znał język rosyjski, więc po ucieczce łatwiej było mu się przemieszczać pośród Ukraińców i Rosjan. Na Wszystkich Świętych powrócił do domu w mundurze, gdy byliśmy pod panowaniem Rosjan, ponieważ już w pierwszych dniach drugiej połowy września 1939 roku na nasze tereny wkroczyła Armia Czerwona. Zapędziła się aż nad rzekę Wieprz, aby wycofać się zaraz na linię Bugu, jak było to uzgodnione wcześniej z Niemcami. Żołnierze rosyjscy nosili czapki czubatki z czerwona gwiazdą i długie szynele. We wsiach utworzono tzw. sielsowiety (rady wiejskie). Wszystkich odwiedzał sekretarz rady, objaśniał nowe porządki i wzywał na zebrania. Nie mając widocznie zaufania do Niemców, Rosjanie zaczęli umacniać prawy brzeg Bugu. 300 m na wschód od rzeki budowano kanały przeciwczołgowe, które od wschodniej strony miały 4m głębokości. 21 czerwca 1941 roku o piątej rano Niemcy uderzyli na Rosję. Przed dziewiątą byli już w Łucku. Po ich wejściu nastąpiła pustka; w głębokim terenie rządziła UPA (Ukraińska Powstańcza Armia), która w późniejszych latach dokonywała rzezi Polaków mieszkających na wsiach Wołynia. Niemcy obsadzili swoimi ludźmi najważniejsze stanowiska w administracji, na przykład starostów. Od razu opanowali gospodarkę, głównie chodziło im o rolnictwo i leśnictwo. Zatrudnili tych samych miejscowych ludzi, którzy w tych działach gospodarki pracowali wcześniej. Z ich polecenia lokalne urzędy przygotowywały listy młodych ludzi do wywiezienia na roboty do Niemiec. W drugiej połowie kwietnia 1942 roku całą moją grupę wytypowanych na roboty zawieziono do Kazimierza Wołyńskiego. Zakwaterowano nas w budynkach dawnych koszar polskiej artylerii. Zrobili nam tam zdjęcia i wydali ausweisy na wyjazd. Jechaliśmy w wagonach towarowych z Włodzimierza przez Uściług, Hrubieszów i Zamość do Łodzi Fabrycznej. Tam poddano nas dokładnej dezynfekcji (moja czarna kurtka od tego zbrązowiała) i skierowano do łaźni. Dezynfekcję wykonywali polscy jeńcy wojenni. Potem przejęła nas obsługa niemiecka. Załadowano nas do wagonów osobowych i już wkrótce przekroczyliśmy dawną niemiecko-polską granicę. Dowieziono nas do Hamburga i tam rozdzielono na grupy według zapotrzebowania poszczególnych Arbeitsamtów (Biur Pracy). Na początku maja znaleźliśmy się w miejscowości Stade, a potem, piątego, w Buholtz. Tam trafiliśmy na coś w rodzaju targu niewolników. Bauerzy podchodzili do nas i wybierali robotników według wzrostu. Trzymałem się ze świętej pamięci, trzy lata starszym kolegą, Józefem Hamondą, byłym komendantem ,,Strzelca“ na Wołyniu, którego wybrała frau Aldag z miejscowości Botershem, ponieważ był dobrze zbudowany. Starał się zejść jej z widoku, ale ta uparcie podążała za nim, zatrzymywała, oglądała jego mięśnie i zęby. Poddał się i wskazał na mnie: Mam kuzyna - powiedział. Podobnie, jak było w jego przypadku, frau Aldag obejrzała moje ręce i zęby. Trafiliśmy do niej obydwaj. Jej mąż, nazywany komunistą, walczył na froncie wschodnim. Pracowali już u niej dwaj jeńcy wojenni pochodzący z Łodzi, Wacek i Władek. Ostrzegali nas przed tą jedzą, jak ją nazywali, i przed jej trójką dzieci, które miały być gorsze od matki. Jedynym waszym przyjacielem będzie Liuou, owczarek niemiecki - dodali. I rzeczywiście, pies chodził za nami wszędzie, w niedziele zabieraliśmy go nad jezioro. Chciał nawet dzielić sie z nami jedzeniem, które dostawał, przynosząc nam kawałki chleba, kości itp. Doprowadzało to do furii naszą gospodynię. Zanim przystąpiliśmy do pracy, otrzymaliśmy ,10 przykazań“, jak się mamy zachowywać: słuchać niemieckiego pana, nie podnosić na niego (nią) ręki, wykonywać polecenia, nie łączyć się z krwią niemiecką poprzez kontakty intymne itd. W pracy Józek pomagał gospodyni doić krowy, w niedzielę doił je sam. Nie nadążał z robotą, bo stado było bardzo duże. Ja pomagałem mu karmić konie i wykonywałem inne prace. We wsi znajdowały się cztery średniej wielkości gospodarstwa rolne i jeden wielki majątek ziemski. W majątku pracowali jeńcy wojenni i dwójka volksdeutschów z Poznańskiego. On pracował jako robotnik rolny, a jego szwagierka jako pokojówka. Przebywali tam na prawach robotników niemieckich i nie musieli, tak jak my, nosić naszywki z literą P. Zapraszali nas do siebie, ale po zmroku. W dzień udawali, że nas nie znają. Oni i jeńcy wojenni mówili, że u naszej gospodyni nie wytrzymamy. Zaczęliśmy im wierzyć, jako że po jeńców przychodził o siódmej wieczorem wachman, aby ich zabrać do obozu, a my musieliśmy pracować do nocy, bywało, że kolację jedliśmy o 21. Józek jako pierwszy zaczął udawać chorego. Powiedział, że w ,,Strzelcu“ przechodził szkolenie, jak symulować chorobę. Dodał też, ze potrafi wytrzymać bez jedzenia i picia przez 5 dni. Oznajmił frau Aldag, ze nie może jeść. Ta chciała go złamać i zakazała podawać mu jedzenie i picie przez cały tydzień. Musiałem za niego wykonywać wszystkie prace. Nie zgodziłem się tylko doić krów, po każdym dojeniu wstawiałem bańki z mlekiem do wanny z wodą. Przemycałem dla Józka mleko i codziennie po jednej kanapce. Mówiłem: Józek, ty wykitujesz. On mnie uspokajał: Wytrzymam. Po kilku dniach został wysłany do lekarza, a ten, widząc jego stan, skierował go do specjalisty partyjnego. Był nim młody lekarz, który stwierdził, że mój kolega został zagłodzony. Skierował go do pracy w ogrodzie u swojej ciotki, która miała tylko trzy krowy. Dał nawet Józkowi pieniądze na przejazd pociągiem. Na nowym miejscu traktowano Józka jak człowieka, z kolei ja zaś byłem u kresu sił. Wiedziałem o jego sytuacji, ponieważ pracowaliśmy niedaleko od siebie, w odległości 5 km, i spotykaliśmy się od czasu do czasu. Na miejsce Józka frau otrzymała robotnika niemieckiego, który nie chciał doić krów. Gdy ja również odmówiłem wykonywania tej pracy, gospodyni rzuciła się na mnie ze szczotką. Aby ją uspokoić, chwyciłem ją za klapy i po chwili uciekłem do sołtysa, aby poprosić go o pomoc. Jego żona spytała – Jadłeś kolację? Ją wszyscy znają z tego, że znęca się nad jeńcami - dodała. Dzięki jej wstawiennictwu sołtys skierował mnie do pracy w Wistedt, na gospodarstwie frau Benken. Co drugi dzień ładowałem na wóz bańki z mlekiem i woziłem je do mleczarni. Tam musiałem dostosować się do szybkości przesuwu na wałkach i opróżnić je wszystkie w czasie zaledwie 10 minut. Nadzorca ponaglał mnie kopniakami. Bańki były 20 litrowe, a ich ostre kanty kaleczyły mi dłonie. Były ponumerowane i nie można było ich ustawiać dowolnie. Zimą po tym wysiłku pot wysychał na mnie na mrozie. O dziwo, tylko dwa razy złapałem katar. Pracowałem u frau Benken do 16 kwietnia 1944; następnie u Heinricha Stemmanna W Heidenau do 21. sierpnia 1944 roku, a ostatnim moim pracodawcą był Hans Egon Heerdes z Konigsmoor, u którego dotrwałem do końca wojny. Warunki pracy były lepsze i gorsze, ale przez cały ten czas czułem się jak niewolnik. Kazimierz Ziemianek, Łukta, marzec 2007 rok Komentarz 1. Komentarz 2, autorstwa Jana Dąbrowskiego Uwagi Redakcji
22. Gloria in excelsis Deo! – Chwała Panu na wysokościach. Chwała tym, którzy powołali do życia parafię w Łukcie. do góry
W numerze 11/2016 naszego pisma pisaliśmy o bardzo trudnych początkach życia religijnego w Łukcie. Pierwszy proboszcz naszej niezależnej parafii, ksiądz Alojzy Golubski napisał w roku 1957 w kronice kościelnej, że jego świątynia została w 1945 sprofanowana, zniszczona i opuszczona. Pisaliśmy także, że miejscowe władze przez wiele lat ograniczały możliwości uprawiania praktyk religijnych. Sytuacja zmieniła się dopiero po październikowej odwilży z 1956 roku po wyjściu Władysława Gomółki z więzienia i zrehabilitowaniu go w roku 1957. W międzyczasie Gomółka doprowadził do uwolnienia kardynała Stefana Wyszyńskiego, który w grudniu 1956 roku powrócił do Warszawy. Przed wyborami do sejmu w 1957 roku episkopat na czele z kardynałem poparł Władysława Gomółkę i wezwał Polaków do udziału w głosowaniu. Kardynałowi leżało na sercu dobro Kościoła w całym kraju, a szczególnie na tak zwanych „terenach odzyskanych”, na których osiedlili się przybysze z Kresów Wschodnich, Mazowsza, z Poznańskiego, ze Śląska itd. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przede wszystkim wiara rzymsko katolicka, przy jednoczesnym poszanowaniu mniejszości religijnych, może zjednoczyć sponiewierany wojną naród.
Ksiądz Ludwik Białek, który objął parafię w Łukcie 10 marca 1958 roku, wyremontował wnętrze, dach kościoła, ołtarz, chór i ambonę. Szczególnie trafną decyzją tego kapłana, inspirowanego zapewne przez przełożonych, było sprowadzenie do Łukty 12 kwietnia 1959 roku pięknego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej namalowanego przez Bolesława Rutkowskiego. Ten wybór nie był przypadkowy – na Kresach Wschodnich (Matka Boska Ostrobramska, Matka Boska Nowogrodzka itd.) a także w wielu innych regionach Polski Matka Boża przyciągała tłumy wiernych.
I pomyśleć, że w mocno zlaicyzowanej początkowo Łukcie powstał silny ośrodek wiary katolickiej, na tyle silny, że stał się on siedzibą dekanatu liczącym pięć parafii: parafia MB Częstochowskiej - Łukta, parafia św. Antoniego - Florczaki, parafia św. Jana Ewangelisty – Nowe Kawkowo, parafia Narodzenia NMP – Skolity i parafia św. Marii Magdaleny – Wrzesina. Chwała tym, którzy tego dokonali. Szkoda tylko, że bez echa przeszła 60-ta rocznica powołania do życia niezależnej parafii rzymsko katolickiej w Łukcie.
29 kwietnia 1958 roku tłumy wiernych z Olsztyna, Ostródy i okolic powitały prymasa Polski w Gietrzwałdzie przy specjalnie dla niego zbudowanej bramie. Z tamtych dni pochodzi też powyższe zdjęcie. O kardynale opowiedział mi stojący obok niego ksiądz Józef Mańkowski, który w ostródzkim „Ogólniaku” uczył nas religii. Widujemy się co jakiś czas na spotkaniach absolwentów. Młodziutki Józef wraz z grupą ministrantów przy parafialnym kościele św. Pawła w Lublinie miał okazję spotkać się z przyszłym prymasem Polski, wówczas biskupem lubelskim. A że wszyscy oni ubrani byli w purpurowe szaty, to biskup zwrócił się do nich ze słowami: „Witam was, moi kardynałowie”. Ksiądz Józef, obecnie emeryt obdarzony ogromnym poczuciem humoru, twierdzi, że „objawił” swoim kolegom w Lublinie po owym spotkaniu następującą wieść: „To on zostanie kardynałem”. Według niego kardynał Stefan Wyszyński był człowiekiem ciepłym, uprzejmym ale stanowczym i wytrwałym. Świetnie znał marksizm. Któregoś dnia odwiedził w szpitalu ciężko chorego pacjenta, wyznawcę tej ideologii. Podczas spokojnej, ale bardzo rzeczowej dyskusji przekonał go do wyspowiadania się z grzechów i przyjęcia komunii. Z pewnością takich nawróceń było bardzo wiele. Ksiądz Józef Mańkowski odbył studia w Seminarium w Olsztynie razem z księdzem Józefem Molitorisem, który objął parafię Łukta 16 czerwca 1961 roku w obecności księdza dziekana Wacława Hipsza oraz ustępującego ze stanowiska ks. Ludwika Białka.
Bardzo wielki wkład w zorganizowanie i podniesienie na odpowiednio wysoki poziom życia religijnego w parafii łukciańskiej wnieśli biskup olsztyński Tomasz Wilczyński oraz ksiądz infułat Wacław Hipsz z Parafii Niepokalanego Poczęcia NMP z Ostródy. Dekretem prymasa Polski z 1 grudnia 1956 roku biskup Wilczyński został mianowany ordynariuszem Diecezji Warmińskiej. To on ustalił nowy podział administracyjny tej diecezji na dekanaty. Z kolei ksiądz infułat Wacław Hipsz sprawował bezpośredni nadzór nad naszą parafią.
23. Boże Narodzenie, Nowy Rok i zapusty w Dągu do góry Przygotowania do świąt Bożego Narodzenia rozpoczynały się kilka tygodni wcześniej. Po świniobiciu mężczyźni wyrabiali kiełbasy i szynki do wędzenia, tydzień przed świętami kobiety zaczynały pitrasić w wielkich garnkach bigos - w piwnicach każdego domy znajdowały się dębowe beczki z kiszoną kapustą - do kapusty dodawano skrojoną kiełbasę, kawałki słoniny, suszone grzyby i śliwki oraz pieprz i sól. Dobry bigos musiał się warzyć na małym ogniu przez trzy dni. Ciasta gospodynie piekły w dużych ceglanych piecach służących na co dzień do wypieku chleba. W niektórych domach piece te zachowały się do dnia dzisiejszego i są niekiedy używane. W każdym z nich mieściły się cztery duże i dwie małe blachy do pieczenia. Choinkę dzieci stroiły w dniu Wigilii. Z braku gotowych ozdób przyozdabiały ją wykonanymi w domu łańcuchami z kolorowego papieru, papierowymi aniołkami, kolorowymi jabłkami itp. Do stołu zasiadano wraz z pojawieniem się na niebie pierwszej gwiazdy. Pod obrusem gospodarz kładł garść pachnącego siana. Na stół podawano 12 potraw - były to na ogół śledzie, karpie i inne ryby w różnych postaciach, pierogi z kapustą i grzybami, uszka z czerwonym barszczem. Przed posiłkiem, jak to się w niemal wszystkich polskich domach dzieje, dzielono się opłatkiem. Następnego dnia opłatek i siano spod obrusa podawano do zjedzenia zwierzętom w oborze. Zagadkowy obyczaj zachował się w domu Grędzińskich. W Wigilię seniorka rodziny, Sabina, rzucała mocno rozgotowanym grochem w sufit i liczyła, ile ziaren się przylepiło. Miało to wróżyć ilość pomyślnych miesięcy w nadchodzącym roku (?). Przed północą, kto mógł, udawał się na pasterkę do Łukty. Kościół huczał od kolęd. W święta goszczono się - pierwszego dnia Pawełczykowie odwiedzali Grędzińskich, Rojewscy Wiszowatych, następnego dnia składano rewizyty. Odwiedzano krewnych w sąsiednich wsiach, zasadą jednak było, że młodsi, którzy już odeszli „na swoje", przychodzili na Wigilię lub w święta do swoich rodziców i dziadków. Okres karnawału zwano po staropolsku zapustami. Po domach chodzili przebierańcy - psotny diabeł z twarzą pomalowaną sadzą, z ogonem i rogami, śmierć z kosą, anioł, król Herod, wszyscy oni ze śmiechem i docinkami odgrywali różne scenki i przymawiali się o łakocie. Często przygrywał im na harmonii Stanisław Giera z Molzy. Psociły starsze dzieci i młodzież, szczególnie W Nowy Rok, gdy tu i tam pomalowały szyby okien farbą olejną - często następnego dnia gospodarze znajdowali bramy ogrodzeń, a nawet wozy konne porzucone w strudze. Przed środą popielcową dzieciaki po kryjomu wysypywały popiół w korytarzach domów. Na spotkaniach zapustnych cała wieś biesiadowała w jednym domu. Zabawy sylwestrowe i zapustne odbywały się w wiejskiej świetlicy. W długie zimowe wieczory kobiety i dziewczyny łuskały fasolę, wysypywały mak z makówek, darły pierze z gęsi lub przędły wełnę. Mistrzynią w tej ostatniej czynności była Mazurka Henrieta Szaraina, robiąca to zarobkowo. Posiadała kilka drewnianych kołowrotków napędzanych nogą. Gdy wychodziła z domu na dłuższą chwilę, jej brat Adolf wpuszczał dziewczyny, aby mogły poćwiczyć na kołowrotkach. Po powrocie Henrieta z udawanym gniewem strofowała je: Ale wy, jo, psioruny, już żeśta napsociły. Dziewczęta po jakimś czasie opanowały sztukę przędzenia. Najdłużej zajmowała się tym w późniejszych latach Donata Wójcik, z domu Wiszowata. Adolf Szaraina w zamian za papierosy wyrabiał saboty z drewna olchowego nazywane przez dzieci ,,klumpami". Na specjalne zamówienie mocował od spodu po dwa wzdłużne grube druty, aby dzieci mogły się ślizgać jak na łyżwach. Tak też się działo - dzieciaki ślizgały się po zamarzniętych rozlewiskach całymi dniami, nawet przy księżycu. Po jakimś czasie zaczęły pojawiać się w Dągu prawdziwe łyżwy i sanki. Dzieci lubiły zimę, ponieważ był to czas, gdy dziadkowie mieli dla nich więcej czasu. Babcie doiły krowy, gotowały obiady, rodzice pracowali w obejściu lub w lesie, a dziadkowie opowiadali wnukom o swoim życiu, pokazywali im, jak wystrugać łódkę z kory lub zbudować budkę dla ptaków. 24. Emerytowany ksiądz dziekan i proboszcz Kazimierz Dubowski do góry Wszyscy wiemy, że ksiądz senior Kazimierz Dubowski obchodzi swoje imieniny 4 marca w dniu otwarcia słynnych jarmarków wileńskich zwanych „Kaziukami Wilniukami”. To litewskie i polskie święto, połączone z uroczystościami religijnymi, obchodzone było w Wilnie od początków XVII wieku, po tym jak w roku 1602 papież Klemens VIII ogłosił królewicza Kazimierza Jagiellończyka świętym. (Jego ojcem był król Kazimierz IV Jagiellończyk, a matką Elżbieta Rakuszanka z Habsburgów). Z okazji kanonizacji, która miała miejsce w katedrze wileńskiej we wspomnianym 1602 roku otwarto grób królewicza. Okazało się, że jego ciało po 118 latach pozostało nienaruszone. U wezgłowia znaleziono napisany na pergaminie hymn Omni die dic Mariae – Każdego dnia sław Maryję. Od 1636 roku święty Kazimierz jest głównym patronem Litwy, a od 1948 także młodzieży litewskiej, zgodnie z wolą papieża Piusa XII. Święto to jest również obchodzone w całej Polsce, szczególnie uroczyście i radośnie na tych terenach, które po wojnie zasiedlili przybysze z Wileńszczyzny. W Łukcie uroczystości miały miejsce już 24 lutego. Redakcja naszej gazety składa z tej okazji spóźnione, ale serdeczne życzenia zdrowia i długich lat życia naszemu proboszczowi „w stanie spoczynku”, księdzu Kazimierzowi Dubowskiemu, dziękując jednocześnie za wszystkie dokonania i niezwykle ofiarną pracę na rzecz całej naszej parafii. Biorąc pod uwagę fakt, że zmarły w roku 1484 roku w Grodnie w wieku zaledwie 26 lat królewicz Kazimierz jest między innymi patronem tych wszystkich, którzy poświęcają się służbie publicznej, łatwo zrozumieć, dlaczego ksiądz Kazimierz jako swoje powołanie wybrał kapłaństwo. Ksiądz Kazimierz urodził się 11 października 1936 roku w Nurwiańcach – małej miejscowości w gminie Dryświaty, w powiecie Brasławskim wchodzącym w skład województwa Wileńskiego. W roku 1940, po zajęciu tych terenów przez Rosjan, Wileńszczyzna, za wyjątkiem Wilna, które wraz z najbliższymi okolicami zostało wcielone do Litwy, została przyłączona do Sowieckiej Republiki Białoruskiej. Te zmiany terytorialne przetrwały do naszych czasów – Brasławszczyzna znajduje się obecnie na terenie Białorusi. Należy dodać, że na początku II Wojny Światowej w powiecie brasławskim mieszkało ponad 4000 Żydów; stanowili oni ponad połowę ludności. Stosunki pomiędzy Polakami i Żydami układały się dobrze. W Nurwiańcach ksiądz Kazimierz ukończył pierwsze trzy klasy szkoły podstawowej, następnie uczył się w Karasinach, a do szkoły średniej uczęszczał w Turmontach. W Wilnie rozpoczął studia na wydziale polonistyki. W roku 1957 przyjechał do Polski i ukończył studia na Wyższym Seminarium Duchownym „Hosianum” w Olsztynie. 9 lipca 1989 roku objął naszą parafię po księdzu Romualdzie Szczecińskim, który przeszedł na emeryturę. Jego wkład w podniesie życia religijnego w naszej parafii na wyższy poziom zarówno w sensie materialnym jak też duchowym był ogromny. W latach 1997 – 1999 wybudował w Mostkowie kaplicę pod wezwaniem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Kamień węgielny pod tę świątynię pobłogosławił papież Jan Paweł II w Gnieźnie. Wybór patronki nie był przypadkowy; za każdym razem, gdy ksiądz Kazimierz odwiedzał Wilno, udawał się do kaplicy na Ostrej Bramie, a podczas pielgrzymki w lipcu 2004 roku odprawiał w niej mszę. Od 2000 roku nadzorował rozbudowę łukciańskiego cmentarza i zdobył fundusze na jego solidne ogrodzenie. Dbał o przydrożne kapliczki. W roku 2002 ufundował naszemu kościołowi dwa piękne witraże przedstawiające świętego Wojciecha i świętego Stanisława, wykonane w pracowni witrażowej w Toruniu. Tych inicjatyw było bardzo wiele. Nie można nie wymienić niezwykle poruszających doznań duchowych, które przeżywaliśmy podczas uroczystych obchodów 600-lecia kościoła łukciańskiego oraz 50-lecia naszej parafii katolickiej w roku 2007, a także podczas wizyty Wielkiego Mistrza Zakonu Krzyżackiego, biskupa Bruno Platera w lipcu 2010 roku, z okazji 600-lecia bitwy pod Grunwaldem. Ksiądz Kazimierz ma wspólnych przodków z biskupem Ignacym Dubowskim, ordynariuszem Diecezji Łucko-Żytomierskiej w latach 1916-1925, prześladowanym przez bolszewików, późniejszym doradcą papieża Piusa XI do spraw wschodnich, zmarłym w Rzymie w roku 1953 i pochowanym na cmentarzu Campo Verano. Obydwaj pochodzimy z Kresów Wschodnich przedwojennej Polski, z tym, że moim miejscem urodzenia były Kiwerce na Wołyniu. Ksiądz Kazimierz zaprosił mnie w czerwcu 2003 roku na pielgrzymkę właśnie na Wołyń i do Lwowa. Skwapliwie z tego zaproszenia skorzystałem. Owocem naszych pielgrzymek jest wydana pod moją redakcją w 2007 roku zbiorowa książka „Olsztyńscy Brasławianie”. Znaleźć ją można w łukciańskiej bibliotece. Mimo, że przytrafiły się w niej pewne błędy redakcyjne, to zachęcam do jej lektury.
25. Pielgrzymka na Wschód: przez Wilno do Katynia do góry Przez większość lat mojego życia wrześniowe rocznice wybuchu największej wojny w dziejach świata, tak tragicznej dla naszego kraju, obchodzone były tak, jakby na Polskę napadł tylko jeden wróg - Niemcy. Na 17 września 1939 roku, datę wejścia armii sowieckiej na wschodnie tereny naszego kraju opuszczana była zasłona milczenia, mimo że atak ten przyniósł ludności zamieszkującej te tereny ogromne cierpienia - wywózki na Syberię, wyniszczenie i śmierć. Szczególnie tragiczny był los wziętych do niewoli polskich oficerów. Ponad 130 tysięcy jeńców wojennych przekazano zgodnie z rozkazem Ławrentija Berii w ręce NKWD. Większość zwykłych żołnierzy przekazano Niemcom lub uwolniono, natomiast około 9 tysięcy oficerów rozmieszczono w obozach w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. W tym ostatnim obozie uwięziono ponadto większość z 6 tysięcy oficerów Korpusu Ochrony Pogranicza. Już wkrótce listy od większości z nich przestały przychodzić do ich rodzin, a ślad po jeńcach zaginął. 13 kwietnia 1943 roku Niemcy ogłosili, że w lasach pod Katyniem, blisko Smoleńska znajdują się masowe groby polskich oficerów. Wiele ofiar katów z NKWD udało się zidentyfikować, jednak los i miejsce pochówku pozostałych do tej pory jest nieznany. Prawdę o jeńcach sowieci usiłowali ukryć, a to zrzucając winę na Niemców, a to zasłaniając się niewiedzą i brakiem dokumentów. W podróż do tego miejsca kaźni wybraliśmy się z inicjatywy pani Marii Hanuszek, przewodniczącej Olsztyńskiego Stowarzyszenia Brasławian i księdza Kazimierza Dubowskiego z Łukty. Nastąpiło to wczesnym rankiem 12 lipca 2004 roku. Po drodze zatrzymaliśmy się w Olecku, gdzie dołączyło do nas kilkoro pielgrzymów, a ksiądz infuat Edmund Łagód podjął nas śniadaniem. Pod Ostrą Bramę w Wilnie dotarliśmy po południu. Słynący łaskami i uzdrowieniami wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej namalowany w XVI wieku na dębowych deskach pokrytych kredowym podkładem przyciąga pielgrzymów z bardzo wielu krajów, ale najwięcej ich przybywa z Litwy i Polski. Tak było i tym razem - podczas mszy odprawianej przez sześciu księży z naszej pielgrzymki kaplica zapełniła się wiernymi, którzy modlili się do Matki Bożej w kilku językach. Obraz przechodził różne koleje losu: w roku 1702 strzelał do niego szwedzki żołdak, W 1715 uratowano go z pożaru przenosząc do murowanego kościoła św. Teresy. Koronacja obrazu, potwierdzająca jego kultową rangę odbyła się 2 lipca 1927 roku. Do Matki Boskiej Ostrobramskiej kierowane były żarliwe modlitwy oraz poetyckie uniesienia, jak te z Inwokacji z „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza : „Panno Święta, co Jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem! Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem, (gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę ofiarowany martwą podniosłem powiekę...)” Podobnie jak Mickiewicz, pielgrzym z Olecka, podeszły wiekiem kresowianin, podczas mszy dziękował Jej z płaczem za uzdrowienie. Ileż te spotkania z Matką Bożą przynoszą wzruszeń. Z kaplicy nad Ostrą Bramą udaliśmy się w deszczu do kościoła Świętego Ducha zwanego również kościołem dominikańskim. Zbudowany w swoim obecnym kształcie stoi na miejscu jednego z dwóch pierwszych kościołów katolickich Wilna ufundowanych w 1323 roku przez Giedymina. Ta pierwsza drewniana świątynia została prawdopodobnie zniszczona przez pożar. W roku 1408 na jej miejscu Wielki Książę Witold wzniósł świątynię pod wezwaniem Świętego Ducha. Po kolejnych pożarach powstała budowla, która istnieje do dzisiaj. W jej wnętrzu znajduje się 16 rokokowych ołtarzy. Autorem głównego z nich i dwóch sąsiednich jest Franciszek Ignacy Hoffer. Kościół jest słynny z obrazu Miłosierdzia Bożego, przy którym w 1993 roku modlił się Ojciec Święty Jan Paweł II. Obraz został namalowany przez Eugeniusza Kazimirowskiego zgodnie z widzeniem świętej Faustyny Kowalskiej z 1931 roku: ,,Ujrzałam Pana Jezusa ubranego w szacie białej. Jedna ręka wzniesiona do błogosławieństwa, a druga dotykała szaty na piersiach. Z uchylenia szaty na piersiach wychodziły dwa wielkie promienie, jeden czerwony, a drugi blady. ...” Siostra Faustyna nie była zadowolona z obrazu - czy to malarzowi zabrakło talentu, czy też jej widzenie było tak piękne, że nikt nie byłby w stanie oddać go wiernie. Po zniszczeniach spowodowanych wojną obraz został przemalowany przez Litwina Filipavicziusa. W roku 2000 Jan Paweł II kanonizował św. Faustynę w Niedzielę Przewodnią, który to dzień ogłosił świętem Miłosierdzia Bożego. Następnego dnia przed południem podziwialiśmy panoramę Wilna z sali widokowej na wieży telewizyjnej i odwiedziliśmy cmentarz na Rossie. Były to krótkie wizyty, ponieważ jeszcze tego samego dnia musieliśmy dotrzeć do Smoleńska. Przejechaliśmy przez całą Białoruś, także przez Mińsk. Ogłoszony przez Niemców twierdzą wojenną został on podczas zaciekłych walk zniszczony w 80%. Stolica Białorusi została z ogromnym rozmachem odbudowana; także teraz jest to wielki plac budowy. Jeśli nawet komuś nie podoba się jej klasycystyczna monumentalna architektura, to musi przyznać, że miasto jest czyste, dobrze utrzymane i robi dobre wrażenie. Jadąc autostradami(!) widzieliśmy wokół dobrze uprawione pola i ogromne łany zbóż. Dopiero w drodze powrotnej, gdy zboczyliśmy z głównych tras, natrafiliśmy na biedne wioski i poletka uprawiane archaicznymi metodami. No cóż, takie kontrasty są niemal wszędzie, u nas także ich nie brakuje. Do motelu pod Smoleńskiem dotarliśmy wieczorem. Nazajutrz rano udaliśmy się do górującego nad miastem słynnego soboru katedralnego Wniebowzięcia Matki Bożej odbudowanego w latach 1677-1772 na miejscu kościoła Wniebowzięcia zbudowanego w 1103 roku przez Włodzimierza Monomacha na cześć Matki Bożej Hodigitrii (Przewodniczki). Ten pierwszy kościół został wysadzony w powietrze wraz z jego obrońcami w roku 1611 przez wojska króla polskiego Zygmunta III po dwudziestu miesiącach oblężenia Smoleńska. Na zewnętrznej ścianie katedry, przy wejściu umieszczona jest tablica ku czci obrońców katedry, wolności i prawosławia przed polskimi najeźdźcami. Katedra jest zwieńczona pięcioma kopułami o złocistych szczytach świecących w słońcu bijącym w oczy światłem. Architektura wnętrza to kompozycja starego rosyjskiego stylu i baroku z 18 wieku. Cztery podpierające strop kolumny dzielą wnętrze na trzy nawy. Główny ołtarz dedykowany jest zaśnięciu Matki Bożej. Największą świętością jest w katedrze ikona Matki Bożej Hodigitrii z XVI wieku. Legenda głosi, że jej pierwszy wizerunek nakreślił apostoł Łukasz. Jest ona kopią cudownej ikony bizantyjskiej. Zanim znalazła się w Smoleńsku, car Borys Godunow polecił przyozdobić nią jedną z bram Kremla. Przed bitwą z wielką armią Napoleona pod Borodino w 1812 roku modlił się przed nią marszałek M. Kutuzow i cała armia rosyjska. Bitwa z niezwyciężoną dotąd armią Napoleona pozostała nierozstrzygnięta, co zapoczątkowało klęskę Francuzów w kampanii przeciw Rosji. Zastanowić się można, jak wielką siłę ma kult Matki Bożej w krajach słowiańskich i jak wielki wpływ miał on na ich losy. Po krótkiej wycieczce po Smoleńsku skierowaliśmy się na drogę prowadzącą do Witebska. Już po l8-tu kilometrach zaparkowaliśmy na parkingu po lewej stronie drogi, obok wejścia na katyński cmentarz. Po jego obydwu stronach znajdują się dwa pawilony w całości pokryte darniną. W tym z prawej strony mieści się Muzeum Katyńskie, a w nim rzeczy po zamordowanych - fragmenty pasów wojskowych, guziki, orzełki, a także fragmenty gazet odnoszących się do zbrodni katyńskiej. Po opuszczeniu muzeum przechodzimy przez bramę śmierci wybierając drogę po prawej prowadzącą na polski cmentarz, tam gdzie szczątki oficerów leżą w sześciu zbiorowych grobach. Patrzące w niebo żeliwne sarkofagi i krzyże wyglądają jakby były pokryte zakrzepłą krwią - to rdza. Teren jest otoczony ścianą z 4416 inskrypcjami pomordowanych - wszystkie pokryte rdzą. Podchodzimy do żeliwnego zespołu ołtarzowego składającego się z krzyża, ołtarza i podziemnego dzwonu głoszącego, że prawdy ponoć nie można ukryć nawet pod ziemią. Na dzwonie przeczytać można słowa polskiej rycerskiej pieśni - ,,Bogurodzicy”. Ostre, jakby wwiercające się w oczy światło, surowa barwa krzyża i ołtarza, i ta cisza - mówią, że w katyńskim lesie jest tak zawsze, mówią, że tam ptaki nigdy nie śpiewają - sprawia, że zwiedzających przytłacza głuchy ból, taki jaki przynosi poezja Krzysztofa Kamila Baczyńskiego: Poległym Trzeba jednak coś robić, trzeba jakoś zapanować nad przygnębieniem; nasi księża pod przewodnictwem księdza prałata Jagóda odprawiają mszę. Chyba nigdy uczestnictwo w niej i modlitwy nie przyniosły tak wielkiej ulgi. Wiosną l940 roku rozstrzelano w Katyniu około 4500 polskich oficerów, a wcześniej, w latach trzydziestych i czterdziestych około l0 tysięcy Rosjan i obywateli radzieckich innych narodowości - byli pośród nich katolicy, wyznawcy prawosławia, muzułmanie i Żydzi. Podobno miejsce to było również czymś w rodzaju letniska dla funkcjonariuszy NKWD. Wśród ofiar była kobieta, Janina Antonina Lewandowska, z domu Dowbór-Muśnicka córka generała Józefa Dowbór-Muśnickiego. Jako podporucznik lotnictwa w rezerwie otrzymała w sierpniu 1939 kartę mobilizacyjną. Do niewoli dostała się w rejonie Tarnopola, potem do Ostaszkowa, następnie do Kozielska, a stamtąd do Katynia, gdzie zabito ją 23 lub 24 kwietnia 1940 roku. Cmentarz w Katyniu został utworzony, a 28 lipca 2000 roku otwarty pod auspicjami Ministerstwa Kultury Federacji Rosyjskiej oraz Rady Pamięci, Walki i Martyrologii Rzeczypospolitej Polskiej. Po odkryciu grobów katyńskich Niemcy chcieli skompromitować Rosjan w oczach aliantów oraz skłonić polskie społeczeństwo, a w szczególności AK, do kolaboracji w wojnie przeciw Armii Czerwonej. Rosjanie z kolei próbowali obarczyć tą zbrodnią Niemców, a gdy to się nie udało - po prostu sprawę Katynia przemilczeć. Dopiero 13 kwietnia 1990 roku prezydent Michaił Gorbaczow oficjalnie potwierdził, że sprawcami tej zbrodni, jak też likwidacji oficeró ze Starobielska i Ostaszkowa byli Rosjanie. Jeńców z Ostaszkowa mordowano w więzieniu w Kalininie (Twer), a zwłoki grzebano w lesie pod Miednoje. Z kolei jeńców ze Starobielska mordowano w więzieniu NKWD w Charkowie i grzebano w pobliżu wsi Dergacze. Z braku dokładnych ustaleń, wielu z nich uważa się za zaginionych. Nie wiemy na przykład, gdzie został zamordowany i pochowany kapitan Franciszek Trzepałko, więzień obozu w Starobielsku, a przed wojną pracownik Centralnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie. Osierocił syna Tadeusza, który z kolei zginął w obozie w Oświęcimiu. Jego żona Anna miała po wojnie ogromne trudności ze znalezieniem pracy i zdobyciem środków do życia. Kapitan był ojcem chrzestnym kuzyna mojej żony Krzysztofa Wargenaua. Nasze stosunki z Rosjanami podczas wojny dzielą się na dwa etapy; pierwszy, gdy dokonywali oni eksterminacji naszego narodu wspólnie z Niemcami i drugi, gdy wypierali Niemców z Polski płacąc ogromną daninę krwi. Gdyby ich sojusz z Niemcami trwał przez całą wojnę, to - jak zauważył Norman Davies w „Bożym Igrzysku” - nasz naród w ogóle by nie przetrwał. Rosjanie najwyraźniej chcą, żebyśmy pamiętali o ich ofiarach w walce z Niemcami i zapomnieli o napaści Armii Czerwonej na osłabioną Polskę 17 września l939 roku. My jednak chcemy pamiętać o jednym i o drugim. Ta nasza „zła pamięć i niewdzięczność” wydaje się być największą przeszkodą w wyjaśnieniu do końca sprawy polskich jeńców wojennych. 26. Dąg, Plichta, leśniczówki Perkunicha i Śmieszny Kąt - dzieje najstarsze do góry Na czele krucjat prowadzonych przez chrześcijańską Europę przeciwko pogańskim Prusom w latach trzydziestych XIII wieku stanęli Krzyżacy. Na ziemiach wyrywanych kolejno z rąk plemion, żyjących tutaj od VIII wieku naszej ery, utworzyli zakonne państwo ze stolicą w Malborku (1309 r.). Zagrabione w trakcie podboju ziemie podzielili na komturstwa i diecezje, a te z kolei na parafie. Diecezja pomezańska została założona już w roku 1243, a na jej wschodnich obrzeżach pojawiła się jakiś czas później parafia Łukta. Była to typowa parafia pruska. Oznacza to, że z braku niemieckich osadników, ziemię otrzymywali z nadań Zakonu Prusowie; na ogół kilku braci osadzano w tej samej wsi. Zygmunt Lietz w rozdziale „Z dziejów wsi" pisze o Dągu: „Wieś w kształcie widlicy założona w 1352 roku" - Ostróda, z dziejów miasta i okolic, s. 173, Wydawnictwo Pojezierze, Olsztyn 1976 r. Datowanie to powtórzyłem w opracowaniach o Łukcie i powiecie ostródzkim, nie sprawdzając źródeł niemieckich. W rzeczywistości leżący niedaleko Łukty Dąg powstał w roku 1382, gdy trzej bracia pruscy Waysete, Pomene i Wigel osiedlili się tutaj na prawie pruskim (Ernst Hartmann, „Das Kirchspiel Locken. Kr. Osterode i. Ostpr." Marburg (Lahn) 1967, s. 4.). O pomyłce w datowaniu początków wsi w źródłach niemieckich nie może być mowy, gdyż w roku 1932 mieszkańcy wsi hucznie obchodzili jej 550-lecie. Według tego samego autora niemiecka nazwa Dungen wywodzi się od Prusa o imieniu Turngen. Nazwa ta ewoluowała, przekształcając się kolejno w Tungerin, Tungen i ostatecznie w Dungen. Polska nazwa wsi może pochodzić od pruskiego, „dangus” (niebo lub pokrywka - Prusowie wyobrażali sobie niebo jako ,,pokrywkę” ziemi) lub raczej od łotewskiego ,,danga” oznaczającego błota, bajora, wilgotne łąki otoczone suchymi polami (Maria Biolik, ,,Toponimia byłego powiatu ostródzkiego. Nazwy miejscowe." Wydawnictwo Gdańskie 1992). Zważywszy na to, że topografia tej wsi tak właśnie wygląda, jest to hipoteza wielce prawdopodobna. Pamiętać przy tym należy, że języki Bałtów, czyli Litwinów, Łotyszy i wynarodowionych przez Krzyżaków Prusów były i są bardzo podobne. Współczesna nazwa ,,Dąg”, w której „on” zamieniono na ,,ą", pobrzmiewa więc dawną pruską mową. Wieś jest położona na dość wąskim obszarze ziem ornych, łąk i pastwisk oraz polan leśnych biegnącym od Molzy poprzez Dąg i Plichtę do jeziora Szeląg. Ten pas oddziela dwa rejony administracyjne: nadleśnictwo Miłomłyn na północnym zachodzie i nadleśnictwo Stare Jabłonki na południowym wschodzie większego kompleksu leśnego o nazwie Lasy Taborskie, tworzącym dawniej Knieję Taborską zwaną także Puszczą Ostródzką. Znajdująca się we wsi leśniczówka Perkunicha stanowi wraz z leśnictwem o tej samej nazwie integralną część rejonu Stare Jabłonki. Dąg nigdy nie był wsią ludną - spis podatników z roku 1540 z tej tzw. szkatułowej wsi, mówi o zaledwie trzech gospodarzach płacących podatki. Podatki te zasilały szkatułę, czyli skarbiec Wielkiego Mistrza, a po sekularyzacji Zakonu skarbiec księcia lub króla. Chłopi szkatułowi osadzani byli na nowiznach w puszczy. Zwiększono im obciążenia w formie czynszu, zwalniając jednocześnie z szarwarku na folwarku domenalnym (czyli należącym do Zakonu) i ze świadczeń na rzecz wojska. Wykazy z lat 1551, 1571 i 1591 nie mówią o żadnych zmianach w liczbie gospodarzy. W roku 1636 we wsi mieszkał 1 pszczelarz i 1 rolnik. Uprawiali oni 7 włók ziemi; 2 włóki leżały odłogiem (włóka to około 17 hektarów). Liczba mieszkańców wzrosła dopiero w wieku osiemnastym - w roku 1735 Dąg zamieszkiwały 22 osoby, a jej nieco oddaloną część noszącą nazwę Dąg-Smolarnia 15 osób. W roku 1720 majstrem w smolarni Dąg był Greger Plicht, jako jego pomocnik pracował w latach 1722-30 Michel Plicht, a w roku 1725 także Mertin Szarayna. Nadzorcą lasów w Dągu w roku 1739 był Heinrich Ludwig Turno, a w latach 1747-87 obowiązki te wykonywał Adam Boehm, od 1758 roku jako podleśniczy, a od 1780 roku jako nadleśniczy. W leśniczówce Pupken (po wojnie Pupki, obecnie Śmieszny Kąt), gdzie od 1764 roku mieściło się leśnictwo rejonu Dąg, od 1720 roku mieszkała rodzina Witek. W latach 1794-1807 na stanowisku podleśniczego pracował tutaj Johann Danielowski przybyły z Piławek. Decyzjami domeny ostródzkiej z 30 maja 1769 roku i kamery z Królewca z 28 czerwca tegoż roku miejscowość podzielono na dwie wsie, nadając Smolarni-Dąg nową nazwę. Oczywiste jest, że jej nazwy - niemiecka Plichten i powojenna Plichta - wywodzą się od nazwiska smolarzy Plichtów. W wyniku podziału gospodarzom z Dąga pozostawiono około 17 włók uprawnej ziemi, natomiast w Plichcie po 2 włóki, 5 morgów i 130 łanów otrzymali: Johann Plichta, Johann Scharaina, podleśniczy Adam Boehm, Adam Salewski, Johann Retkowitz i nowy mieszkaniec wsi Adam Komossa. Solidarnie mieli oni płacić czynsz w wysokości 69 talarów 1 grosza i 9 fenigów za całość nadanej im ziemi. (Walter Mathiak, Osteroder Zeitung, nr 97, 2002 r.). W roku 1794 sporządzono wykaz wsi starostwa wraz z podatkami, jakie miały wpływać do kasy państwowej w latach 1775-1801. Z wykazu dowiadujemy się, że w Dągu mieszkało 9 gospodarzy, którzy byli obciążeni 73 talarami, 38 groszami i 15 fenigami podatku. W nieco mniejszej Plichcie siedmiu chłopów miało wpłacać do kasy państwowej 50 talarów, 54 grosze i 12 fenigów. Podatki obejmowały wszystkich i wszystko. Rzemieślnicy, którzy mieszkali w chłopskich wsiach i nie uprawiali ziemi, płacili za siebie, żonę i dzieci po 38 groszy podatku pogłównego. Płacono nawet podatki od prawa do zarobkowego muzykowania. Za zwierzęta hodowlane zarówno chłopi jak rzemieślnicy płacili 15 groszy za konia lub wołu, 24 za krowę, 3 za owcę lub maciorę rozpłodową, 6 za świnię tuczną. Za karczowiska, czyli małe poletka ziemi uprawnej w lesie płacono podatek jak za ziemię we wsi. W tamtych czasach dochody uciskanych podatkami chłopów były bardzo niewielkie głównie z powodu niskich plonów, a ich domostwa wyglądały mizernie. Na mało urodzajnej ziemi siano głównie grykę, uprawiano też buraki oraz len. Do jadłospisu powoli wchodziły ziemniaki, do uprawy których zachęcał Fryderyk Wielki. Lasy i polany leśne obfitujące jesienią w żołędzie i bukwę wykorzystywano do hodowli świń, chętnie wydzierżawiano karczowiska. Radca departamentu ostródzkiego starostwa w swoim sprawozdaniu z 1795 roku zaliczył Dąg i Plichtę do tych wsi, których mieszkańcy żyli najdostatniej, a to głównie dzięki hodowli bydła i sadom wiśniowym i jabłkowym. Zabezpieczenie przeciwpożarowe jak na tamte czasy było dobre - we wsiach znajdowały się kufy na wodę, każdy gospodarz posiadał sikawkę ręczną, latarnię i wiadro, a także drabinę do wchodzenia na dach. Dla większego bezpieczeństwa publiczne piece piekarskie budowano za wsią. Okoliczne drogi utrzymywano w dobrym stanie. 27. Dotkliwe klęski Zakonu Krzyżackiego w bitwie pod Grunwaldem i podczas tzw. „wojny głodowej” z 1414 roku. Całkowite zniszczenie Molzy i wielu innych wsi na terenie parafii Łukta. do góry Wiadomo, że wspomniane wyżej wojny spowodowały, że wielu wolnych Prusów z tego terenu nie powróciło do swoich domostw, co skutkowało wieloma opuszczonymi siedliskami, a nawet całymi wioskami. Z monografii Ernsta Hartmanna dowiadujemy się, że toczona na dużych obszarach wojna 1409-1411, podczas której kulminacyjnym wydarzeniem była bitwa pod Grunwaldem, zniszczyła między innymi wieś Molzę – szlachecki dworek oraz siedem zagród zostało zrównanych z ziemią. Następne zasiedlenie wsi miało miejsce w 1448 roku, gdy pojawiły się tam 3 gospodarstwa. Dużo gorszy los spotkał zasiedlone w 1348 roku przez wolnych Prusów Ględy. Wspomniane wojny zniszczyły ją kompletnie, wszystkie domostwa spłonęły. Przez następne sto lat wieś nie istniała. W Łęgutach po bitwie pod Grunwaldem i podczas „wojny głodowej” spalono wszystkie dwadzieścia gospodarstw. Przez ponad sto lat, aż do wizytacji kościelnej w 1539 roku, słuch o niej zaginął. Podobny los spotkał Lusajny; wieś odrodziła się w 1433 roku. Z tych samych powodów w początkach XV wieku pozostawały opuszczone Podlejki. W Sobnie spalono 6 gospodarstw, wyludniły się Worliny, zniszczony został Biesal. Można postawić pytanie, dlaczego wojska króla Jagiełły i księcia Witolda postępowały tak brutalnie z mieszkańcami wspomnianych wsi. Pisałem już wcześniej, że 30 pruskich właścicieli ziemskich, tzw. małych wolnych – kleine freie, gospodarujących na 258 włókach w Biesalu, Dągu, Dragolicach, Młynie Isąg, Ględach, Grazymach, Kojdach, Łobkajnach, Maroniach, Ramotach, Wynkach i Worlinach musiało łącznie wystawić 25 służb konnych. Ich wpływ na los bitwy był znikomy, gdyż stanowili oni zaledwie jedną tysięczną wojsk walczących po stronie Zakonu, ale wszyscy oni uznawali państwo krzyżackie za swoją ojczyznę i walczyli przeciwko wojskom króla Jagiełły i księcia Witolda. Dlaczego prące na Malbork wojska nie zniszczyły Łukty wraz z kościołem. Prawdopodobnie król Jagiełło chciał ocalić kościół w Łukcie i tym samym zdobyć w katolickiej Europie opinię gorliwego chrześcijanina. Opisane powyżej zniszczenia są dowodem na to, że wojska zwycięzców spod Grunwaldu parły na Malbork kilkoma równoległymi szlakami, z których jeden przebiegał przez łukciańską parafię, a inny przez Ostródę. Piechurzy mogli przebyć w ciągu dnia około 16 km, a jeźdźcy około 30. Podczas wojny głodowej to Krzyżacy niszczyli i ogałacali wioski na przynależnych do nich terenach i zmuszali mieszkańców do ucieczki, uniemożliwiając wojskom polskim zdobycie zaopatrzenia. Jednakże po zajęciu całej Warmii aż po Elbląg i Braniewo to Polacy zniszczyli najbogatsze południowo-zachodnie terytoria zakonne, a więc między innymi tereny parafii i komornictwa Łukta. Oto, co na temat wojny z 1414 roku pisze Johannes Mueller w Dziejach Ostródy, część 1-sza, rozdział 3-ci: „W komornictwie Miłomłyn zostało spalonych doszczętnie 35 niemieckich wsi, w tym spłonęło 7 murowanych i 5 drewnianych kościołów. Ocalało 20 kościołów, jednak włamano się do nich bezczelnie, zdemolowano drogocenny wystrój, sakralne sprzęty rozbito. Najświętszy Sakrament walał się po ziemi, ubrania prano w wodzie święconej, a olejkami Ostatniego Namaszczenia smarowano buty. Straty kościoła wynoszą w sumie 5054 grzywien 1 wiardunek. W niemieckich wsiach zabito 107 mężczyzn, wypędzono 150 mężczyzn i kobiet. Doszczętnie zostały spalone 53 pruskie wsie, zabito 52 Prusów, wypędzono 12 dzieci. W komornictwie Miłomłyn całkowita suma szkód wynosi 229 843 grzywny dobrych monet.” Z punktu widzenia zwykłej ludności wojna głodowa była bardziej okrutna niż starcie rycerzy i giermków pod Grunwaldem. Tym razem palono wsie i zabijano zwierzęta, narażając miejscową ludność na śmierć z głodu.
28. Molza. do Od XV do XVII wieś nosiła nazwę pruską Molsen lub Mulsen; W 1448 pojawia się jako „Molsen” lub ,,Sandersdorf”. Ta druga nazwa powstała, gdy po bitwie pod Grunwaldem zarówno szlachecki dworek, jak i siedem zagród chłopskich zostały zrównane z ziemią. Pozostał tylko piasek (po niemiecku „sand”, zaś wieś to ,,dorf”). Natomiast pruskie słowo „molis”, od którego wywodzi się pierwotna nazwa, oznacza glinę. We wsi najpewniej kopano glinę na wyroby garncarskie. Państwo Karin i Lothar Jedamscy opowiadali o pochodzących z różnych wieków szczątkach wyrobów garncarskich i szklanych znajdowanych na należących do nich gruntach po drugiej strony wiejskiej drogi. W roku 1448 zasiedlone były 3 gospodarstwa. Nowoosiedleniec, chłop, syn Petera Guntersa przejął 2 z 20 opuszczonych włók. W 1450 wymienia się już 8 właścicieli gruntów; byli to: Mattes, Herman, Lorentz, Ditterich, Hancke, Mattes, Hans, Peter. Imiona wskazują na niemiecką narodowość osiedleńców. W roku 1578 Molza ponownie stała się wsią pruską. Mieszkało tutaj 8 chłopów Hans Schulz, Nickel, Benedikt, Jörge, Andreas, Fabian Freßbier, Asman i Fabian Molsner, do tego pszczelarz i rzemieślnik o imieniu Albrecht. Wszyscy posiadali po 2 włóki ziemi. We wsi mieszkał też pastuch, a na przełomie XVI i XVII wieku także kowal. Obie wojny polsko-szwedzkie spowodowały ogromne szkody. Według danych urzędu morąskiego w 1660 znajdowały się tu niezamieszkałe gospodarstwa należące poprzednio do: Hansa Groíß’a, Christopha Kramer’a, Blasiusa Dußmann’a, Fabiana Bier’a i Georga Borckel’a. Znaczy to, że mieszkańcy wsi zostali albo zrujnowani albo uciekli. Wkrótce potem we wsi zamieszkali: Christoph Schwarm, Christoph Dußmann, Mathes Latza, Samuel Pionsack i pszczelarz Albrecht Paur. Nie byli w stanie płacić czynszu i dlatego nie zaksięgowano żadnych wpływów pieniężnych. Na wszystkich parcelach ciążyła płatność tak zwanego „dużego podatku”, z każdej włóki 3 marki i dwie kury i od każdego spadku po pół korca zboża, jęczmienia i owsa oraz gęś, i na dodatek obowiązek układania w lesie dwóch ćwierci drewna. W roku 1660 naliczono pięć nieuprawianych gospodarstw, w 1678 było ich już siedem z 14 włókami leżącymi odłogiem. Tylko dwaj chłopi i pszczelarz „siedzieli” każdy na 2 włókach. Przyczyną wyludnienia wioski były prawdopodobnie słaba jakość ziemi w porównaniu z wysokim czynszem, pańszczyzna w Kotkowie (Katzendorfie) i zobowiązania dłużne z czasów wojny. Chłopi przenieśli się do innych wsi, gdzie żyło im sie lepiej pod względem ekonomicznym. W roku 1699 warunki we wsi nie polepszyły się, ciągle jeszcze 14 włók pozostało nie uprawianych. W XVIII wieku Molza została na nowo zasiedlona; W 1783 roku istniało tu 17 samodzielnych gospodarstw. We wsi zachowała się pamięć o wielkich zarazach, które ją nawiedzały. W latach 1709-1711 cały rejon ogarnęła epidemia dżumy. Także w wieku XIX szalała zaraza. W Molzie wymarli wówczas wszyscy członkowie licznej rodziny Pool (17 osób). Pochowano ich we wspólnym grobie po drugiej stronie drogi z Taborza do Łukty, w szczerym polu naprzeciwko obecnego przystanku autobusowego. jeszcze po wojnie na miejscu pochówku widać było niewielki wzgórek porośnięty krzakami. Jakiś czas temu krzaki usunięto i pole zaorano. 29. Wiatraki i młyny wodne w parafii i komornictwie Łukta. Opowieść o wielkiej miłości. do góry
Zdjęcie wiatraka w Molzie umieściliśmy w poprzednim numerze naszej gazecie nieprzypadkowo. Był to prawdopodobnie jedyny wiatrak na terenie naszej gminy. W całym powiecie ostródzkim w roku 1945 znajdowało się ich niewiele – zaledwie pięć lub sześć. Zupełnie inaczej przedstawiała się sytuacja na Żuławach, gdzie sprowadzeni przez Krzyżaków Holendrzy już na przełomie trzynastego i czternastego wieku zaczęli budować wiatraki służące głównie do osuszania bagien. W 1818 roku na Żuławach Malborskich „pracowały” 124 wiatraki odwadniające i 35 przemiałowych. O młynarzach i młynach pisaliśmy w numerze 6/2016 naszej gazety, w rozdziale: ”Status materialny i społeczny ludności zamieszkującej komornictwo Łukta w okresie istnienia Prus Krzyżackich i Książęcych”. Tym razem zapraszamy Czytelników do lektury opowieści o nieodwzajemnionym uczuciu czeladnika młynarskiego do pięknej młynarki. Tekst pochodzi ze zbiorowego opracowania „Legendy i opowieści z Ziemi Ostródzkiej”. Redaktorką naczelną tej pięknej książki jest starsza o dziesięć lat ode mnie polonistka, która, podobnie jak ja, ukończyła Liceum Ogólnokształcące w Ostródzie. Jan Dąbrowski „Piękna Młynarka” Światowej sławy tenor już niestety kończy ostatnią frazę pieśni... jeszcze tylko końcowy akord spływa spod palców akompaniującego mu pianisty. I cisza... Długa cisza... Kilka nieśmiałych oklasków, a potem huragan braw. Sala aż huczy. Brawo! Bravissimo!! Głos spikera z trudem przeciska się przez aplauz rozentuzjazmowanych słuchaczy: ”...nadaliśmy... słuchali państwo... Szuberta... Piękna Młynarka ... słowa... Wilhelma Müllera... wykonawcami byli...” Koniec transmisji. Cudowna historia opowiedziana przez Franciszka Szuberta. Nie tylko o losie wędrownego czeladnika, który zakochał się w pięknej młynarzównie. Szubert powiedział wszystko, co wie o miłości. Jest tam oczarowanie i zachwyt, niepewność i młodzieńcze marzenie, przepełniająca serce radość, ale i zazdrość, przygnębienie, desperacja i ból, gdy okaże się, że ukochana kogoś innego wybrała... Ale przecież życie płynie dalej, tak jak wody strumienia... Od wieków... To wszystko mogło zdarzyć się również tutaj, w Mostkowie. Wzdłuż drogi płynie strumień, nad strumieniem stary, opuszczony już młyn… W oddali kilka domów, rozległe łąki i las... Przesuńmy wskazówki zegara o parę wieków wstecz... Jakiś młody człowiek zboczył z drogi. Jest upalne południe. Gorąco. Zmęczył się. Wędruje już od świtu. Dobrze jest wyciągnąć nogi na trawie. Zdjął worek z pleców. Przegryźć coś warto. Wybiera chleb zawinięty w kawałek szmatki i suszony ser. Odkrawa ostrożnie; nie wiadomo na ile jeszcze będzie musiał wystarczyć. Ile ma drogi przed sobą, nie wie. Po prostu idzie. Naprzód! W nieznane. To było tak niedawno... Zebrani starsi cechu wysłuchali uważnie, jak jego majster, w obecności wszystkich mistrzów cechowych powiedział wyraźnie i głośno, że ten tu jego uczeń, przepisane prawami cechu lata nauki u swego majstra pilnie wykorzystał, rzemiosła się nauczył, obyczajów przestrzegał i on, majster może powiedzieć wszystkim, całemu cechowi, że tego ucznia można wyzwolić na czeladnika. Na czeladnika cechu młynarzy! Starsi cechu naradzali się. Potem jeden z nich powiedział: ,,a iżeś już wyzwolony, przeto cię upominamy, abyś się przede wszystkim Pana Boga bał, rzemiosło swoje i swego mistrza szanował, w pracy pilen był, a u żadnego partacza abyś nie robił”. I jeszcze dodał: ,,a skoro tego chcesz przestrzegać, daj nam na to rękę” Wyciągnął swoją rękę do mnie, tak, do mnie, mnie ją podał, bo już nie byłem chłopcem u majstra oddanym do terminu, tylko czeladnikiem! Towarzyszem rzemiosła młynarskiego. Gesell! Gesell... czyli czeladnik. To jest wiele!!! Trzeba ruszyć dalej. ,,Das Wandern ist des Müllers Lust, das Wandern”. Wędrówka to młynarza rzecz. „Wędrówka...” podśpiewuje sobie. „To musi kiepski młynarz być, co może bez wędrówki żyć. Wędrówka, wędrówka! Wędrówka, wędrówka”. Tak, na jeden rok i jeszcze sześć niedziel. Od młyna do młyna. Żeby zobaczyć, co inni młynarze robią, jakie maja młyny, jak mielą... Przecież majster swego młyna nie opuści, w świat nie pójdzie, żeby się dowiedzieć, więc statut cechu, STATUT (młody człowiek aż się zająknął z wrażenia, gdy to słowo przypomniał), każe, aby czeladnik po wyzwolinach ruszył w szeroki świat, a potem wróciwszy do swego mistrza wszystko opowiedział. Gdzie pracował, co widział, czego nowego się dowiedział, jakie ceny, jakie czynsze, jakie zboża, jacy kupcy i klienci. O, czeladnik ma bardzo ważne zadanie... Mistrz mu to wszystko powiedział na odchodnym, majstrowa dała trochę jedzenia na drogę, wziął ze sobą solidny kij dobrze okuty, bo to różne mogą spotkać człowieka przygody po drodze: niedźwiedź, nie daj Boże, albo dziki żmija... Zbójców się nie lęka. Pieniędzy przecież nie ma, tylko ten worek na plecach, a w nim cały majątek: nóż, onuce, koszula na niedzielę... to żaden cymes dla rabusia... No i gdzież ta droga? Zniosło mnie na jakąś łąkę, nie-łąkę; najgorzej to się zamyślić. Oj, Gesell, Gesell... Młody człowiek stoi bezradnie. Słucha. Ptaki śpiewają, świerszcze tną powietrze. Słychać? Tak, słychać plusk wody. Co mówił majster? Że tam gdzie woda, zawsze będzie młyn. Nad każdym strumieniem. Trzeba iść tam, gdzie płynie strumyk. Ładnie pluska jakby śpiewał po kamieniach. Ale może to wodnice śpiewają? Tyle tu tych różnych strasznych duchów. Jest Topnik, co ludzi do jeziora wciąga, Zmora, co dusi w nocy, jest Rusałka bardzo piękna i fałszywa, rybaków nęci i topi. W strumykach Wodnie tylko czyhają na młodych chłopców, żeby ich otumanić. No, dokąd mnie prowadzisz, strumyku. Wohin? Wohin? Oj ty głupcze posłuchaj dobrze. To nie Wodnice, jakie tam Wodnice! Uszu nie masz? Koło młyńskie obraca się, to młyn pracuje, a ty o Wodnicach! Wesoło naprzód chłopie, naprzód! Strumień płynie w niezbyt głębokim wąwozie. Zamyka go grobla. Za nią staw. Młody człowiek z uwagą, a potem z uznaniem przygląda się zabudowaniom wpasowanym między groblę a wąwóz. Młyn. Widać, że jest stary. Wschodnia ściana wysoka, masywna, cegły na górze ujęte w klamry. Podnóże ściany wkotwione w wąwóz, widać potężny wał transmisyjny, oczywiście z dębu, ale solidnie okuty, no i zamontowane na wale koło łopatkowe. Oczywiście nasiębierne! Śmieszna rzecz, ale w mieście są ludzie, którzy nawet tak prostych spraw nie rozumieją, czym się różni koło podsiębierne od nasiębiernego! Tamto bierze w łopatki wodę od dołu, ze strumienia albo i rzeki, a to oczywiście, dostaje wodę z góry. Spływa ona na łopatki z położonego wyżej stawu, tylko trzeba wtedy przepusty otworzyć, żeby lała się tam, gdzie młynarzowi, który umie oszczędzać, pasuje. Są jeszcze i tacy ciemni ludzie, którzy nie wiedzą, że ten wał potrafi poruszyć jak piórko koło zębate, co to jest wewnątrz młyna, a zęby obracając się uruchamiają cewię. No, a cewia jak pójdzie w ruch, obróci kamienie młyńskie, które są jakby nad jej głową. Jak to wszystko ruszy, młynarz musi tylko wsypywać ziarno, a z drugiej strony mąkę wybierać. Robotę robi Młyn! Tyle powinien wiedzieć każdy głupi, co chleb albo i kaszę co dzień je. "Mądrzejszym można powiedzieć o obręczach na wał, co się ryfami nazywają. O tym, że prostopadle do wału umieszcza się drugi wał drewniany czyli ”wrzeciono”, ale nie do przędzenia nici jak to robią baby, tylko do przeniesienia ruchu głównego wału. I że wrzeciono zamontowane jest jednym końcem w otworze górnego kamienia, czyli w ,,paprzycy”. Dużo byłoby do opowiedzenia, bo młyn to młyn! Szczytowe osiągnięcie techniki budowlanej czasów średniowiecza. Wykombinowali to, ułożyli, zmontowali ludzie, którzy w życiu nie widzieli żadnej szkoły, nie znali logarytmów ani nawet twierdzenia Pitagorasa. Planów też na desce kreślarskiej nie wyrysowali. Ot, brali siekierę w garść, spluwali na bok, potem w obie dłonie, a może i nie, no i po prostu stawiali wodny młyn. Albo wiatrak, jeśli nie było wody, a była dajmy na to góra, gdzie dobrze duło przez cały rok. Gesell wchodzi w obejście. Psy, rzecz jasna, szczekają, ale są na uwięzi. Nie trzeba będzie opędzać się kijem. Poczeka, aż ktoś wyjdzie zobaczyć, kogo Bóg sprowadził, bo może klienta? Jest. Młynarz, sam we własnej osobie. Młody człowiek grzecznie zdejmuje czapkę, kłania się młynarzowi i wyłuszcza swoją sprawę. No, że jest wędrownym czeladnikiem z takiego to z takiego cechu, że chciałby tu w tym młynie nabyć nauki, bo przez rok i 6 niedziel... Młynarz przypatruje mu się uważnie; od tego co zauważy, dużo zależy. Albo go przyjmie albo nie. Przecież przyszedł, jak to mówią, prosto z lasu, a czy wiadomo co to za jeden? Włóczy się po świecie tyle różnej hołoty, strach wpuścić do stodoły, do domu, do obejścia nawet. Dokumentów na papierze nie ma żadnych, a zresztą, czy młynarz koniecznie musi być tak ciężko wykształcony w literach jak pastor albo organista? Ale młynarz ma oko. Wystarczy, że popatrzy na ręce przybysza. Wiadomo, że ręka kowala wygląda inaczej, szewca jeszcze inaczej, a takiego, co pracował w czystym młynarskim zawodzie różni się od tamtych. Pewnie, że to nie ręka organisty, który prawdę mówiąc, nic nie robi... Majster zdecydował. Gesell zostanie. Na razie na próbę. Zobaczymy, czy się nada czy nie. Spać będzie tam gdzie parobek, terminator i pastuch, a więc w stodole. Jeść dostanie ze wszystkimi razem. Potem się zobaczy. Może nawet coś zarobi, jeśli będzie pilnie się starał. Młynarz odwraca się, wchodzi do domu. Gesell stoi cierpliwie. Przecież do roboty jeszcze nie wołają... Więc stoi skromnie, nawet nie rozgląda się, żeby nie wydać się nachalnym i ciekawskim. Poczeka. Kij tylko położył na ziemi, bo psy już nie szczekają, nie ma się czego bać. Trzeba je będzie oswoić. Przecież tu zostanie. Na tydzień. Może na dłużej nawet. Zobaczy się... Skrzypnęły drzwi domu.. To młynarz? Nie. Idą jakieś dwie kobiety. Prosto do niego. Ta pierwsza... Gesell chce coś powiedzieć, może pochwalić Pana Boga, ale to ona, ona mówi: Gesell chce podziękować, ale głos więźnie mu w gardle, patrzy tylko, patrzy... Ona jest taka piękna... Młynarzówna. Müllerin. Schönes Müllerin... Nie widzi prawie, jak Marielchen nalewa mu do kubka mleko, machinalnie bierze kubek w rękę, ale jego oczy zawisły na drzwiach, za którymi zniknęła Piękna Młynarka. Marielchen coś tam gada, że na imię ma zupełnie inaczej; ale tu w Prusach tak się utarło, że na każdą dziewczynę, którą wezmą ludzie do pomocy w domu, mawiają Marielchen. I że te pruskie Marielchen są bardzo cenione nawet w Bawarii, nawet w Saksonii, a czy Gesell wie, gdzie te Bawarie i Saksonie, bo chyba gdzieś dalej za Morągiem, a może nawet pod Olsztynem? Bo jedna jej krewna ma właśnie pojechać jako dzieweczka służebna do Bawarii czy Saksonii. Czy Gesell tam był? Gesell nie bardzo rozumie, co ta sroka skrzeczy, odpowiada, że Bawaria jest dalej od Olsztyna, ale on nie, tam nie był… Nie, do Saksonii się nie wybiera. Tak, bardzo dobre to mleko. Odpowiada machinalnie, ale cały czas myśli o tym, że piękna młynarzówna mówiła mu nie „ty”, a „wy”. Jest przecież po wyzwolinach. I jaka ona jest przepiękna. I że tak ładnie powiedziała, żeby Marielchen nalała mu mleka... Serce młodego człowieka przepełnia radość. Nie rozumie jej, ale ją czuje. Nie umie tego nazwać, ale jest szczęśliwy. Teraz z majstrem będzie naprawiał obudowę kamieni młyńskich. Trzeba umocnić obręcze, które opasują każdy kamień, wymienić klepki z obudowy, korytko też potrzebuje naprawy, żeby ani ziarenko nie wypadło na podłogę. Majster niby to zajęty robotą, ale raczej patrzy czeladnikowi na ręce, sprawdza, co on umie i czy się na tym zna. Więc Gesell stara się, bardzo się stara... I słucha, co majster opowiada. Dobrze jest posłuchać, bo młyn nie pracuje, pracują tylko ludzie... Majster i czeladnik... Bo trzeba ci wiedzieć, Gesell, że Brückendorf (Mostkowo) to bardzo ważna wieś. I bardzo stara. Mówią, że w 1384 roku stała się własnością dwóch braci z Luckten (Łukty) Ale jeszcze wcześniej było tu siedlisko tych pogan. Ale o nich to nic nie wiemy. I co powstało najpierw we wsi? No co? Jak myślisz? A, nie wiesz. A powinieneś! Na początku powstał, no, no co? Młyn, chłopie, młyn! W 1402 roku. Na tym miejscu. Porządny młyn na jeden obrót. To niewiele, ale zawszeć to młyn. Skąd wiadomo? A wiadomo. Bo jest zapisane w papierach urzędowych, że czynsz wynosił dwie marki rocznie. Aż dwie marki? Z tego młyna? No, a jak myślisz, kto jest najważniejszą osobą we wsi? No? Też chyba nie wiesz. To ja ci powiem. Młynarz. On jest najważniejszy. W papierach z 1540 roku jest tak napisane: W Brückendorf podlegają podatkowi: Casper Moller (mlynarz), bauerzy: Marten, Valten, Ertman, Stenzel, Andres, Kreusel, Jorge, Knoll i jeszcze pastuch Brosien. I wszyscy razem mają zapłacić W sumie 51 i pół marki czynszu. Tak było na początku. Potem płaciło się po 4 marki za włókę ziemi i jeszcze dodatkowo 2 kury rocznie, poza tym szefel żyta, jęczmienia i owsa. No, a wiesz ty, co to szefel? Tyle to wiesz, inaczej byś nie był czeladnikiem! Ale to ci muszę powiedzieć, że jakbyś ważył na wadze, to szefel w każdym kraju jest inny. Bremeński jest największy (59 kg), potem idzie śląski (54 kg), a nasz, pruski najlżejszy (44 kg), więc gdzie najlepiej płacić szeflami? W Prusach, chłopie, w Prusach! I to sobie zapamiętaj! Majster pyta teraz, którędy, którą drogą szedł młody człowiek do Brückendorfu i co widział po drodze. Więc Gesell trochę nieskładnie opowiada o swojej wędrówce, że widział duży zamek, że przechodził koło jednego pańskiego pałacu, tylko już nie pamięta, jak się nazywała ta wieś, że widział kościół z bardzo wysoką wieżą, aż pod niebo prawie. Nie bardzo mu to idzie, nie przywykł do tego, że on mówi, a ktoś słucha. To tak jakby miał kazanie mówić w kościele... Plączą mu się słowa, ale ręce pracują sprawnie. To najważniejsze. On nie jest pastorem, gadaniem na chleb nie zarabia, tylko rękoma. No, ale jak ty myślisz, chłopie - majster przerywa nieskładną relację - kto wybudował te wszystkie kościoły, zamki, te pałace, dwory? Jak myślisz, kto? Gesell przerwał robotę. Co też majster opowiada. Nie mieści mu się w głowie. Jak to, młynarz miałby budować te wszystkie wielkie budowle? Więc tylko nieśmiało dorzuca: - Panie majster, mój stryj jest murarzem. I ja wiem, że to murarz a nie młynarz muruje ściany, kładzie podmurówkę, a nawet gont na dachu czy dachówkę... Majster jakby na to czekał. Patrzy z politowaniem na czeladnika. Milczy. Słowa waży: Gesell też czeka. Majster na pewno coś ważnego powie, bo taki się zrobił poważny jak pastor na nabożeństwie. Łażę po opuszczonym, starym młynie. Nie ma już śladów dawnej pracy. Ludowe młynarstwo dawno zanikło. Wiatraki, w najlepszym wypadku, trafiły do skansenów; takie starocie jak ten, służyły przed wojną jeszcze jako spichrze lub magazyny. Niedawno jednak ktoś tu mieszkał. Na ścianie wiszą jeszcze oleodruki, kolorowa Matka Boska i Jezus ukazujący swoje krwistoczerwone serce. W jedynym niewybitym oknie zwisa firanka. Na podłodze leży sterta szmat, które chyba były pościelą, jeszcze pokutuje kilka zaskorupiałych garnków w fajerkach kuchenki. Próbuję zakręcić kran, z którego kapie woda do nieobecnego zlewu. Nic tu po mnie… […] Tekst pochodzi z książki „Legendy i Opowieści z Ziemi Ostródzkiej” pod redakcją; Krystyny Dembczyńskiej, Krystyny Dołżyńskiej, Patryka Janowskiego, Grażyny Mikulewicz.
30. Mazurek Dąbrowskiego i jego kontrowersyjny bohater Napoleon Bonaparte. do góry Fragment tej pieśni: „dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy” świadczy, że wszystko zaczęło się od Napoleona. Jakie zatem były początki oszałamiającej kariery, zakończonej spektakularną klęską, tego niezwykłego człowieka i jakimi czynami on się zasłużył na umieszczenie jego nazwiska w naszym hymnie narodowym?
Po upadku jakobinów Napoleon krótko przebywał w więzieniu, a później, po pokonaniu rojalistów w Tulonie, pozostawał chwilowo bez przydziału. Co w tym czasie czuł i na co żywo reagował? W liście do brata Józefa z 24 messidora III roku Republiki (czyli z 12 lipca 1795 roku) przedstawił we wstępie sytuację w Europie, aby w dalszej części stwierdzić: „Północ (Europy) się burzy, a Polska odnajduje nadzieję. Italia bogaci się zawsze na zdobyczach i nieszczęściach Francji …” W dalszej części listu jego autor z dużym entuzjazmem opisuje sytuację w Paryżu: „Luksus, przyjemność i sztuka odżywają tutaj w sposób zadziwiający. Wczoraj wystawiono w operze „Fedrę” na rzecz (kwestę) pewnej podstarzałej (ancienne) aktorki; od drugiej godziny pojawiły się tłumy, mimo że ceny biletów się potroiły. Pojazdy, eleganckie kreacje jak ze snu, w którym one (kobiety) nie przestawały (nas) olśniewać. Biblioteki, kursy historii, chemii, botaniki, astronomii etc. wciąż istnieją. Można zapytać, dlaczego jest postrzegane w ciemnym świetle to wykorzystanie umysłu i to aktywne ożywienie. Kobiety są wszędzie – na spektaklach, na przechadzkach, w bibliotekach. W gabinecie uczonego zobaczysz te bardzo miłe osoby. Tylko tutaj, spośród wszystkich miejsc na świecie, wnoszą one swój wkład przy sterze rządów, a mężczyźni, jakby nie byli szaleni, myślą tylko o nich. Kobieta potrzebuje tylko sześciomiesięcznego pobytu w Paryżu, aby dowiedzieć się, co jest jej należne i jakie jest jej imperium. Buonaparte (tak na początku Napoleon się podpisywał) Z pamiętników króla Józefa (brata Napoleona)(1) Słowa listu „Polska odzyskuje nadzieję” dotyczyły zapewne pewnej poprawie nastrojów w Polsce oczekującej wsparcia ze strony rewolucyjnej Republiki Francuskiej. Zaledwie 14 miesięcy wcześniej, 12 marca 1794 roku, generał Antoni Madaliński nie zgodził się na redukcję Wielkopolskiej Brygady Kawalerii Narodowej i na jej czele wyruszył z Ostrołęki do Krakowa. Za oficjalną datę rozpoczęcia Insurekcji uznano dzień 24 marca 1794 roku. Na jej czele stanął Tadeusz Kościuszko, który na rynku krakowskim złożył przysięgę na wierność Narodowi Polskiemu, ślubując przy tym obronę całości granic. Ten wielki narodowy zryw zaczął dobiegać końca 16 listopada 1794 roku, gdy ostatnie oddziały powstańcze skapitulowały przed Rosjanami w Radoszycach. Jan Henryk Dąbrowski, który wsławił się obroną Warszawy, po wyprawie do Wielkopolski awansowany na generała-porucznika, razem z Tadeuszem Kościuszką trafił do niewoli. Obydwaj zostali zmuszeni do podpisania wyrzeczenia walki z Rosją i jej sprzymierzeńcami w przyszłości. Do walk Polska zmobilizowała około 150 000 ludzi, z których około 20 000 Rosjanie wywieźli na Sybir po upadku powstania. 24 października 1795 roku Rosja, Prusy i Austria dokonały trzeciego rozbioru Polski. Rzeczpospolita zniknęła z mapy Europy. Stało się tak, mimo że 12 września 1683 roku król Polski Jan III Sobieski na czele swojej husarii rozbił armię Turków oblegających Wiedeń i tym samym ocalił europejskie państwa chrześcijańskie przed „niewiernymi”. Zaborcy, a w szczególności Austria, nie chcieli o tym pamiętać. 16 grudnia 1795 roku papież Pius VI wydał brewe potępiające Insurekcję Kościuszkowską, nazywając ją „przedsięwzięciem bezbożnym”. (Na treść tego oświadczenia miał wpływ nuncjusz Laurentius Litta.) Papież ten, przerażony konfiskatą kościelnych sreber i samosądem, jakiego wobec prałatów dopuścił się warszawski tłum, wydał hierarchii kościelnej polecenie pełnej współpracy z mocarstwami rozbiorowymi. (2) Tadeusz Kościuszko nie ufał Napoleonowi i nie wierzył, że „mały kapral” – jak go nazywali żołnierze – będzie przestrzegał ideałów Rewolucji Francuskiej. Wybitni i potężni ludzie tamtych czasów wyrażali na temat Kościuszki różne opinie – Napoleon nazywał go „bohaterem północy”, Thomas Jefferson – „najczystszym synem wolności”, Berek Joselewicz „posłańcem od Boga”, Katarzyna Wielka „bestią”. Lord Byron w wierszu „The Age of Bronze 183” (Wiek Brązu) napisał: „Kościuszko to dźwięk, który przeraża tyrana”. Kościuszko nie traktował swoich żołnierzy jak „mięso armatnie” – co często zarzucano Napoleonowi. Ostrzegał przed księżmi – ci straszą piekłem: „Księża zawsze wykorzystują ciemnotę i przesądy ludu, posłużą się religią – w co nie możecie wątpić – jako maską, aby przykryć swą hipokryzję i niegodziwość swych przedsięwzięć.” Zrozpaczony i upokorzony Kościuszko zareagował w ten sposób na brewe papieża Piusa VI. Powróćmy do Napoleona. Lider Dyrektoriatu Paul Barras pamietający o jego sukcesach przy oblężeniu Tulonu powołał go do objęcia dowództwa nad oddziałami broniącymi Republiki podczas rojalistycznego powstania z 13 Vendemeira III roku Republiki (5 października 1795 roku). Napoleon wykorzystał w walkach ulicznych armaty i rozbił przeciwników. 9 marca 1796 roku, mając 27 lat, poślubił owdowiałą arystokratkę Józefinę de Beauhamais, kochankę Barras’a i kilku innych wpływowych polityków. Pół roku później, w randze generała dywizji, objął dowództwo armii francuskiej we Włoszech (tzw. Armii Italii). Do kierowania operacjami wojskowymi wykorzystywał licznych kurierów. Regularnie przesyłał raporty do Dyrektoriatu Wykonawczego w Paryżu. W jednym z nich, wysłanym 30 fructidora roku IV (16 września 1796 r) z Kwatery Głównej w Due – Castelli (Dwa Zamki), pisze o klęsce austriackiego generała Wurmser’a, który musiał opuścić Bassano i z resztkami dwóch batalionów grenadierów i udać się do Montebello, między Vincence i Weroną (…) W tym samym liście pojawia się nazwisko Józefa Sułkowskiego*, który wyróżnił się w bitwie pod San Georgio (Napoleon używa francuskiej nazwy Saint-Georges): „W bitwie tej wzięliśmy 2000 jeńców, pośród których był cały pułk kirasjerów i dywizja ułanów; wróg stracił co najmniej 2500 ludzi zabitych lub rannych, zdobyliśmy dwadzieścia pięć dział wraz z opancerzonymi wozami (caissons) – wszystkie zaprzężone. Wśród naszych rannych z 28 i 29 (14 i 15 września) są generał Victor, generał Bertin, generał Saint-Hilaire, generał Meyer – został ranny idąc z pomocą żołnierzowi atakowanemu przez jednego z kirasjerów wroga, Murat – lekko ranny, szef brygady Lannes, szef batalionu Tailand. Asystenci adiutantów generałów, Charles i Sułkowski zachowali się wzorowo (…) Wysyłam do Was mojego adiutanta Marmont’a wraz z 22 sztandarami zdobytymi na Austriakach. Bonaparte *Napoleon początkowo nie ufał Polakowi, podejrzewając, że przysłał go pomniejszający jego własne sukcesy Dyrektoriat. Sułkowski bardzo szybko ujawnił swoje talenty, szaleńczą odwagę i męstwo, wdzierając się z garstką żołnierzy na wspomnianą górę San Georgio i zdobywając z nimi baterię artylerii nieprzyjaciela. W liście do szefa sztabu, generała Berthier’a , wysłanym z kwatery głównej w Weronie w dniu 5 brumaire’a roku 5 Republiki (26 października 1796) pisał: „Informuję Pana, że dokonałem wyboru obywateli: Muiron’a, szefa batalionu artylerii, Sułkowskiego, adiutanta sztabowego i Duroc’a, kapitana artylerii, na moich adiutantów (aides de camp). Zechce pan uprzedzić (poinformować) ich szefów i rozkazać im udać się do mnie.” Bonaparte (Źródło: Depozyty wojenne) Podbijając należącą do Austriaków część Italii, Napoleon prowadził intensywną kampanię propagandową dotyczącą wolności praktykowania wiary. Szczegóły ustalał w porozumieniu z senatem Bolonii. Oto list z dnia 5 vendemaira V roku Republiki (26 września 1796): Do Senatu Bologne (Bolonii). Kwatera Główna Milan (Mediolan), (data jak wyżej). Otrzymałem, Obywatele, wasz list z wydrukowanym manifestem, który mi przesłaliście. Wzbudził on wasz gniew i moją pogardę. Zauważyłem, że manifest ten nie jest podpisany, co każe mi sądzić, że nie pochodzi on od Papieża, ale od kilku wrogów religii, którzy chcieliby przedstawić go (papieża) ohydnym i krwiożerczym. Biada tym, którzy wzbudzają gniew armii francuskiej! Nieszczęście mieszkańcom Rawenny, Faenzy i Rimini, jeśli, powodowani błędem, nie wyrażą oni respektu dla zwycięskiej armii i przyjaciół wolności narodów! Fanatycy, naiwniacy znikną jak niegodziwcy. Wolność powstanie (pojawi się) w jednej części Italii. Nadszedł czas, gdy Italia wyłoni się z honorem pośród potężnych narodów. Do broni! Część Italii, która jest wolna, jest zaludniona i bogata. Niech drżą wrogowie waszych praw i waszej wolności. Nie stracę was z widoku. Republikanie pokażą wam drogę do zwycięstwa; nauczycie się przy nich zwyciężać tyranów. Będę dowodził waszymi batalionami, a wasza pomyślność będzie po części wynikać z waszego własnego dzieła. Wyjaśnijcie dokładnie obłąkańcom, którzy ośmielają się lekceważyć gniew Narodu Francuskiego, że ochrania on naród i religię, ale że jest on straszny jak anioł zagłady dla pyszałków, którzy go lekceważą. Bonaparte (źródło - Depozyty Wojenne) Tego samego dnia Napoleon wysłał list do uwięzionego na krótko kardynała Alessandro Mattei* po zdobyciu Ferrary. Do kardynała Mattei, z kwatery głównej w Mediolanie (data jak wyżej) Bądź pewien, Panie, że kler i wszyscy ludzie, którzy skłaniają się do kultu religijnego, będą specjalnie ochraniani przez Republikę Francuską. Pozostaję, Panie, z estymą i poważaniem, etc. Bonaparte (źródło - Biblioteka Imperialna) *Allesandro Mattei nominowany przez Piusa VI na kardynała podpisał w imieniu papieża traktat pokojowy w Tolentino. 13 października 1796 roku Napoleon wysłał do Paryża list kończący się bardzo ważną informacją: W aneksie dodawał: Mantua jest blokowana (przez nas) od wielu miesięcy; jest tam co najmniej dziesięć tysięcy chorych, z których wszyscy pozostają bez mięsa i medykamentów. Od sześciu do siedmiu tysięcy ludzi w garnizonie pozostaje na połowie racji chleba, końskim mięsie i bez wina; drewno jest również rzadkością. Było w Mantui sześć tysięcy koni w kawalerii i trzy tysiące w artylerii; zabijanych jest 50 dziennie (…) wiele z nich pada z braku furażu (…) Możliwe jest, że po upływie miesiąca Mantua będzie nasza. (…) Przygotowuję baterie zapalające, które wejdą do gry 25-go brumaira tego miesiąca. Armia, która przybyła na pomoc Mantui jest pokonana. Rzym nie pozostaje w zawieszeniu z Republiką Francuską, jest on w stanie wojny, nie chce płacić żadnej kontrybucji; zajęcie Mantui może zmienić to postępowanie. Bonaparte 22 stycznia 1797 roku Napoleon wysłał list z kwatery głównej w Weronie skierowany do kardynała Mattei, prosząc go, aby ten zapewnił papieża, że może on pozostać w Rzymie bez żadnego zagrożenia ze strony armii francuskiej. Zaledwie osiem dni później, 1 lutego 1797 roku, została uchwalona w Bolonii następująca proklamacja: Artykuł 1. Papież odmówił formalnego wykonania artykułów 8 i 9 uzgodnionych 2-go messidora w Bolonii, w następstwie mediacji Hiszpanii; ratyfikowanych w Rzymie 27 czerwca 1796 roku. Bonaparte (źródło – Depozyty Wojenne) 14 pluviose, a V roku Republiki (2 lutego 1797) z kwatery głównej w Saint Antonio została wysłana nota o kapitulacji Mantui zaczynająca się od słów: „Garnizon Mantui staje się jeńcem wojennym (…) Ze strony austriackiej kapitulację podpisali: generał major Baron Off de Bartokez, generał de Wurmser i feld marszalek Książę Klenau. Po stronie francuskiej kapitulację przyjęli: komendant blokady Mantui generał dywizji Serurier, komendant szef wojsk inżynieryjnych Chasseloup-Laurat, generał dywizji komendant-szef artylerii armii Augustin Lespinasse i generał dywizji – komendant 1 dywizji blokady Chabot. Kopię potwierdził dowódca armii Italii Napoleon. (Źródło – Depozyty wojenne) 5 ventose, a roku V Republiki (23 lutego 1797) papież Pius VI ratyfikował traktat z Tolentino wynegocjowany przez kardynała Mattei ze stroną francuską. W 1-szym artykule tego traktatu napisano: „Będzie pokój, przyjaźń i dobre zrozumienie pomiędzy Republiką Francuską i Papieżem Pie (Piusem) VI. (Źródło – Depozyty wojenne) Jan Dąbrowski |
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||
|
Gminny Ośrodek Kultury w Łukcie, adres: ul. Kościelna 2B, 14-105 Łukta, godziny otwarcia: 09:00 - 19:00, |